Eminem. Nikomu z młodych nie trzeba przedstawiać tego rapera. Starsi nierzadko też o nim słyszeli. Niekoniecznie od najlepszej strony. Ci, którzy nic jeszcze o nim nie wiedzą, spróbuję odrobinę przybliżyć ową arcyciekawą postać.
Wychowany w Detroit mężczyzna, który nie przekroczył jeszcze trzydziestego roku życia, zachowuje się jak dzieciak. Nikt go jednak za to nie gani, tłumy za to uwielbiają tego blond chłopaczka, któremu udało się w tak krótkim czasie osiągnąć taki sukces. Wiele osób jest obrzydzone nim, inne przeraża już samo brzmienie jego imienia, jednak młodzi nadal kochają swojego idola. To w nim widzą wzór do naśladowania. Każdy bowiem tak jak Eminem, chciałby móc się pochwalić wydaniem tak dobrze sprzedających się krążków jak "The Slim Shady" czy "The Marshall Mathers". Ostatnim jednak hitem jest film, na który każdy fan czekał z niecierpliwością. "Ósma mila", bo o niej mowa, jest filmowym debiutem piosenkarza. Czy udanym?
Od strony reżyserskiej o film zadbał Curtis Hanson, znany kinomaniakom z realizacji "Tajemnic Los Angeles". Rolę główną, samego siebie, zagrał Eminem. Partnerowali mu między innymi Kim Basinger, znana z wymienianego już filmu "Tajemnice Los Angeles", Evan Jones - znany z popularnego serialu "Ostry dyżur", Mekki Phifer, Britanny Murphy, która wcześniej zagrała u boku Michaela Douglasa w "Ani słowa" i wiele innych osób, których nazwisk przytaczać nie będę, choć pewnie po tym dziele staną się one sławne.
Całość akcji rozpoczyna się w roku 1995 w Detroit na obrzeżu miasta, gdzie bycie jednym z członków gangu młodzieżowego to jedyna gwarancja przeżycia, gdzie narkotyki nie są niczym dziwnym i złym i gdzie biały człowiek nie ma prawa przebywać. Owa tytułowa ósma mila to nazwa drogi, która biegnie na skraju miasta, która oddziela miasto od przedmieścia, ludzi kolorowych od białych… droga, stanowiąca granicę, której każdy szanujący swoje życie człowiek nie przekracza. W takich warunkach żyje młodzież. Młodzież, która marzy o tym, aby zdobyć choć tyle pieniędzy, aby móc uciec z tego zamkniętego getta, uratować się. Jednym z takich młodych ludzi jest niejaki Jimmy Smith Junior, którego nazywają Rabbit. Z braku zajęcia włóczy się z kolegami po mieście w głowie snując marzenia o tym, jak by to było, gdyby zmienić swoje życie… Pragnie zrealizować się w muzyce. Niestety, mieszka z matką w starej przyczepie i nie ma szans na wykorzystanie swojego niewątpliwego talentu. O tych jego zdolnościach wie jednak jego najlepszy z kolegów - Future. Wykorzystuje on swoje znajomości i w ten sposób pomaga chłopakowi się wybić. Pomaga mu wystartować w "bitwie na słowa" - konkursie dla raperów. Ale wygrana nie przyjdzie tak łatwo, bo do pokonania jest gang, o którym wiadomo, że nie ma na nich mocnych - "Free Word". Jest on znany, jest on ceniony wśród młodzieży. Udaje się… Jednak się udaje…
I pewnie inaczej potoczyłyby się losy chłopaka, gdyby jego los nie krzyżował się z drogą życia niejakiej Alex. Oczywiście, jak mówi stara prawda: Kobieta równa się kłopoty, jego życie gmatwa się.
Nic więcej nie powiem. Dość wam wiedzieć, że na filmie tym byłem w kinie i z niczym nie można tego porównać. O grze Eminema nic nie powiem teraz, skupię się na tym później. Najpierw powiem jednak o muzyce. Oprawa muzyczna oczywiście należała do samego E. I pewnie wielu z Was słyszało już płytę "Ósma mila OST". Nawet jednak najlepszy sprzęt grający w domu nie potrafi oddać tego, co usłyszałem w kinie. System surround i… coś wspaniałego. Film mógłby być odebrany przez niektórych jako reklama dla owej płyty. I pewnie wiele osób tak go odbierze. Nie mniej jednak coś w nim musi być, skoro w samej Ameryce frekwencja w kinach sięgnęła mniej więcej 300 milionów oglądających. Dużą część do kin przyniosła ciekawość, jak wielki Shaddy poradzi sobie w nowej roli - aktora. Inni przyszli, jak i ja, posłuchać niesamowitej muzyki. Ci natomiast, którzy przyszli obejrzeć film… No cóż.
Opinie są podzielone. Jedni mówią, że gra aktorska była rewelacyjna. Inni zaś, że aktorzy odbębnili swoje role, zupełnie nie ma w nich ducha. Może dlatego, że dialogi w filmie są bardzo skąpe, jeśli już pojawiają się, są prostackie i przepełnione przekleństwami, które najpierw mogą szokować, potem jednak nudzą. Sam Eminem grający samego siebie czyni wszystko, aby widz widział, jak mu było ciężko, jak był biedny i strasznie dotkliwie przez los dotknięty, jakby to miało wyjaśnić cokolwiek.
Na film polecam iść, ale do dobrego kina, gdzie spokojnie będzie można pokontemplować muzykę. Nie polecam się skupiać na samym filmie. Oprócz informacji o użalającym się nad własnym sobaczym losem Eminemem nie dostanie się niczego. Niczego, chyba że jako rzecz przydatną chce się potraktować bonus w postaci lekcji poprawnego przeklinania, dokładnie tak jak prawdziwi raperzy z Detroit…