Ja, człowiek, co nigdy nie podołało wyzwaniom rzucanym przez los, co nigdzie nie znajdzie słów, by pokazać światu uczucia. My, ludzie, którzy postępujemy wśród zawirowań istnienia przestajemy dostrzegać innych coraz mniej kolorowym obrazie życia. My, wszyscy mający pretensje do najwyższych odznaczeń za słowo przez nas napisanych… Zatracenie w naszym samozachwycie jest tak blisko, zdaje się pukać do naszych drzwi. Dwudziesty wiek zamknął oczy, razem z nim my zamknęliśmy epokę, co nosi piętno krwawej kary za niewinność. To słowa, które urodziły się we mnie, kiedy wróciłem do tamtych czasów, kiedy słowo "człowiek" ograniczało się do kilku cyfr wypalonych na przedramieniu, kiedy świat płonął pożogą wojny…
A wszystko to przez wycieczkę do Oświęcimia, na którą pojechałem wraz klasą I C 11. października 2005 roku. Nasza podróż przebiegała zdecydowanie pod znakiem muzyki płynącej z głośników autokarowych, choć także nie można nie wspomnieć filmu Buntownik z wyboru, który mogliśmy obejrzeć dzięki uprzejmości pana kierowcy. Jechaliśmy dość długo, ponieważ pomiędzy Sieradzem a Oświęcimiem jest blisko 300 kilometrów, jednak muzyka oraz film spowodowały, że te kilka godzin upłynęły bardzo szybko.
Kiedy przestępowałem bramę z napisem Arbeit macht frei, co znaczy "Praca czyni wolnym", zauważyłem, że litera "B" jest wycięta niepoprawnie. Okazało się, że więzień zapisany w kronikach obozowych pod nazwiskiem Liwacz, który był autorem tego napisu, dokonał aktu pewnego sabotażu właśnie poprzez błąd w przerażająco ironicznej inskrypcji. Pani przewodnik powiedziała nam, że przez długi czas pełnił on później funkcję portiera na bramie wejściowej - znalezione po latach jego zapiski mówią o setkach tysiącach, które przekroczyły wejście a które nigdy stamtąd nie wyszły. Pomyślałem, że nasz spacer po Oświęcimiu określić można jako wędrówkę śladami śmierci, bowiem miałem wrażenie, że jej cień spogląda na mnie zza każdego zakrętu i z każdego okna. Trafiliśmy do sali kinowej, gdzie obejrzeliśmy film dokumentalny przedstawiający codzienne życie więźniów przebywających w obozie. Film był bardzo ciekawy, bowiem zawierał fragmenty oryginalnych filmów nakręconych przez Niemców wmontowane we współczesne zdjęcia. Już wtedy zrodziło się we mnie wielkie współczucie i jakiś bunt przeciwko temu wszystkiemu, co widziałem na ekranie i co wydarzyło się tu prawie pięćdziesiąt lat temu. Jeszcze nie wiedziałem, że to wszystko, o czym mówił lektor, będę miał możliwość zobaczyć na własne oczy, bowiem dopiero po wyjściu pani powiedziała nam, że pojedziemy do Brzezinki, czyli innego nieodległego obozu śmierci.
Kiedy przechadzaliśmy się alejami Oświęcimia, nie zdawałem sobie sprawy z wymiaru żniwa, które śmierć zbierała tutaj w czasie II Wojny Światowej. Weszliśmy do budynków, w których zagnieżdżeni byli ludzie, bo nie można powiedzieć, że oni tutaj mieszkali. Przewodnik opowiadał, że na kilku zaledwie pryczach spało po kilkunastu czasem ludzi, że kobiety były tutaj masowo gwałcone przez esesmanów ale także przez tak zwanych kapo, czyli więźniów, którzy zdecydowali się współpracować z Niemcami, że dzieci umierały zagłodzone przez własnych rodziców. Przeszliśmy do sal śmierci, gdzie zobaczyliśmy olbrzymie kadzie wypełnione tym, co ludziach zostało - były tam buty, strzępy ubrań, różańce z chleba, ludzkie włosy, pomiędzy którymi udało mi się dostrzec Różewiczowski warkoczyk… Wielkie wrażenie zrobiły na mnie tamte miejsca - kiedyś rozmawiałem z moją babcią, której udało się przeżyć Dachau, ale Jej opowieść nieporównywalna była z tym wszystkim, co oglądałem w Brzezince. Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy była komora krematoryjna. Byliśmy dość liczną grupą, bowiem oprócz naszej klasy pojechało kilka osób ze starszego rocznika a także nauczycielki języka polskiego zaprzyjaźnione z panią Wilczyńską - w sumie było nas około pięćdziesięciu osób. Nie potrafię sobie wyobrazić do dziś, w jaki sposób w tym małym pomieszczeniu mogło się zmieścić nawet dziesięć razy więcej ludzi… Wracając do bramy wyjściowej mijaliśmy mury przed którymi rozstrzeliwano ludzi. Nosił ślady setek kul, które z całą pewnością dosięgły celu, zanim zakończyły swój lot pomiędzy cegłami oblanymi zimnym betonem.
Podróż powrotna była już zupełnie inna. Nikt nie miał ochoty na śmiech, słuchanie muzyki czy dowcipkowanie. Każdy z nas przeżywał swój mały horror człowieczeństwa, bowiem zdawał sobie sprawę, że to ludzie ludziom zgotowali ten los, jak napisała Nałkowska w motcie do Medalionów i że każdy z nas jeszcze pięćdziesiąt lat temu mógł dzielić zwykłe dni z tymi wszystkimi, którzy zginęli w Oświęcimiu, Brzezince czy Dachau.
Czy tak naprawdę musiało być? Czy do tego wszystkiego musiało dojść i dlaczego dobry Bóg pozwolił na to wszystko? Kto z tego czerpał zysk a może istniał ktoś, kto czerpał jeszcze radość z cierpienia setek tysięcy przymierających głodem istnień? Wreszcie jak brzmi teraz słowo "bliźni", kiedy zrozumiałem, jak łatwo można zmusić człowieka, żeby przestał być człowiekiem… Te pytania towarzyszyły mi w nocy po powrocie i towarzyszą po dziś dzień, kiedy tylko wracam wspomnieniem do naszej wycieczki śladami hitlerowskiej fali śmierci w polskich obozach zagłady…
Komentarze (0)