Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że będę zajadać się mini kiwi jak żelkami, roześmiałabym się mu w twarz. Ja? Miłośniczka bananów, truskawek i wszystkiego, co nie wygląda jak pomarszczony zielony ziemniaczek? Nie było mowy.

Pierwszy raz zobaczyłam mini kiwi na szkolnej wycieczce, kiedy pani Ewa, nasza wychowawczyni, zrobiła pokaz „egzotycznych owoców świata”. Na stole leżały dziwne rzeczy: coś, co wyglądało jak kaktus bez kolców, ogromne pestki i… właśnie one – małe, zielone kulki, jak miniaturowe kiwi bez skórki. Podeszłam nieufnie.

– Spróbuj – zachęciła pani. – Są zdrowe i bardzo smaczne. W środku wyglądają jak kiwi, tylko lepsze!

Wzięłam jedną kuleczkę. Pachniała świeżo, ale… no nie wiem. Zrobiłam minę, jakbym miała zjeść coś bardzo podejrzanego, ale trudno – odwaga to moja drugie imię (przynajmniej wtedy tak myślałam). Włożyłam ją do ust.

I wtedy stało się coś dziwnego.

Najpierw poczułam lekką kwaskowatość, potem delikatną słodycz, a na końcu – orzeźwienie. To było… dobre. Naprawdę dobre! I zupełnie inne niż wszystkie owoce, które znałam. Wzięłam kolejną. I kolejną. A potem jeszcze dwie do kieszeni – no, tak na wszelki wypadek.

Od tamtej pory mini kiwi stało się moją tajną bronią. Gdy koledzy w szkole wyciągają chipsy czy batoniki, ja pokazuję moje zielone kuleczki i mówię z dumą:

– To mini kiwi. Tylko dla wtajemniczonych.

Czasem trzeba po prostu spróbować czegoś nowego, nawet jeśli na początku wygląda dziwnie. Bo może się okazać, że właśnie tam, gdzie się tego najmniej spodziewamy, kryje się coś pysznego. Albo nawet… ulubionego.