Nad Niemnem - streszczenie szczegółowe
Tom pierwszy
I
Autorka obszernie opisuje przyrodę nad Niemnem w letni słoneczny dzień. Była niedziela i ludzie wracali z kościoła. Wraz z innymi szły dwie kobiety, które zboczyły do borku na wzgórzu. Jedna była starsza, druga młodsza. Pierwsza niosła chustę w ręce, a druga trzymała sporą ilość roślin leśnych.
Starsza kobieta to Marta Korczyńska, siostra Benedykta Korczyńskiego z Korczyna. Ma 48 lat, szerokie ramiona, przygarbione plecy i twarz „na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższym przyjrzeniu się uwagę i ciekawość budzić mogącą”. Ubrana była mantylę i czarną spódnicę, spod której wystawały kwieciste pantofle. Na głowie z kolei miała stary słomkowy kapelusz.
Młodsza kobieta to Justyna Orzelska: szeroka w ramionach, a wąska w talii, wysoka, o czarnych włosach zaplecionych wokół głowy i szarych oczach. Ubrana była w skromną, wełnianą suknię, ale pięknie odszytą przez najwyraźniej biegłego krawca.
Marta opowiada Justynie o tym, jak przed laty chłopi wzięli ją w tym miejscu za cholerę. Choroba wówczas szalała po świecie i ciemni ludzie, gdy zobaczyli ją z daleka, gdy swoim zwyczajem szła w pośpiechu i przewróciła się, myśleli, że leci do nich cholera. Bohatyrowicze i ekonom, którzy wracali akurat z kościoła i próbowali ludziom przetłumaczyć, że nie mają racji, ale na głupotę nie było rady. Marta stwierdza, że muszą się pośpieszyć, bo czeka Emilka, która pewnie już zła jest, że ich nie ma, a Justyna dodała, że Terenia zapewne biegnie już za kroplami na migrenę dla Emilki. Śmieją się, że cioteczka pielęgnuje w sobie wszelkie choroby.
Wtem obie panie minął elegancki wóz z dwoma mężczyznami. Był to Kirło i Różański. Marta nie kryła niechęci do nich. Gdy przejechali, kobiety były zawiedzione, że panowie ewidentnie jadą do ich domu.
Marta krytykuje Justynę, twierdząc, że jest melancholiczką i to zupełnie niepotrzebnie. Uważa, że powinna korzystać z życia, stroić się i szukać męża. Tymczasem Justyna żyje z niewielkiego procentu bardzo skromnie, aby zapewnić podstawowe potrzeby sobie i swojemu ojcu. Justyna broni się, że żyje po swojemu i nie czuje potrzeby, aby się stroić. Ciotka uważa, że to przez historię z Zygmusiem Korczyńskim i pyta, czy jeszcze o nim myśli. Dziewczyna zaprzecza. Widać jednak, że rozmowa o Zygmuncie wcale nie w sprawia jej przyjemności.
Wtem nadjechał wóz wypełniony słomą, na której siedziało wiele dziewcząt w różnych pozycjach. Dla woźnicy zabrakło już miejsca, dlatego powoził na stojąco. Kiedy się zrównali, okazało się, że to Janek Bohatyrowicz podwozi panny do wioski. Miał turkusowe oczy i był wysokim dobrze zbudowanym 30-letnim mężczyzną. Przywitał się z paniami. Gdy zerknął na Justynę, wydawało się, jakby przeleciała błyskawica. Szybko odwrócił głowę i powoził dalej. Ciotka zaczęła opowiadać o Bohatyrowiczach, którzy bywali we dworze przed laty. Wspomina także Anzelma Bohatyrowicza, który teraz podobno był już schorowanym melancholikiem.
II
Dwór Korczyńskich był typowym szlacheckim, starym dworem, położonym wśród pięknych drzew i krzewów. Panował tu porządek i widać było, że dbano o to, aby na bieżąco usuwać wszelkie szkody. Wokół znajdowała się piękna roślinność, pozbawiona chwastów. We wnętrzu wisiały rogi jeleni i łosi, pokoje wypełnione były drogimi sprzętami. Niektóre były stare, ale całe otoczenie było bardzo zadbane. „Widać było wyraźnie, że od lat dwudziestu nic tu nie przybyło, ale i nic nie ubyło, a to, co brudził, łamał i rozdzielał czas, ktoś ciągle oczyszczał, zszywał i naprawiał”.
W pokoju przy salonie, z którego okien ścierał się widok na Niemen, siedziały cztery osoby. W pokoju unosił się zapach perfum i lekarstw. Na szezlongu siedziała szczupła i delikatna kobieta, ubrana w czarną jedwabną suknię. Miała czarne włosy i czarne oczy. Była to żona Benedykta Korczyńskiego — Emilia. Obok siedziała druga kobieta. Była to Terenia. Z jednej strony była zupełnie inna niż Emilia, a z drugiej — bardzo ją przypominała. Była ubrana skromnie, ale podobieństwo gestów było uderzające. Obok pań siedziało dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich nie był zbyt atrakcyjny. Był to Bolesław Kirło: łysawy, o kościstej twarzy, ale elegancko ubrany. Drugim gościem był pan Różyc. Panowie opowiadali, jak jadąc z kościoła, widzieli po drodze dwie gracje. Różycowi w oko wpadła szczególnie Justyna, a Kirło droczy się z rozmówczyniami i nie chce zdradzić nazwiska pięknej dziewczyny, która przechadzała się bez kapelusza. Emilia i Terenia sądzą, że musi to być jakaś dziewczyna ze wsi, ale mężczyzna stanowczo stwierdza, że nie. Mówi, że za buziaka od pani Tereni zdradzi nazwisko, ale Emilia prosi, aby dał jej spokój, bo dziś bardzo ją bolą zęby. W końcu gość zdradza, że chodzi o Justynę Orzelską. Emilia potwierdza, że Justyna mieszka w Korczynie od czasu, kiedy ojciec niefortunnych okolicznościach stracił majątek, a mama umarła. Emilia prosi Terenię o tabletki, ponieważ czuje, że zbliża się globus. Nie pozwala otworzyć okien, ponieważ szkodzą jej ciągi. W pokoju panuje nieznośna duchota.
W końcu wraca do domu pan Korczyński, podkręcając swój wąs. Kirło mówi mu, że Benedykt pracuje nawet w niedzielę, na co pan domu odpowiada, że ktoś musi zająć się zwierzętami i obejściem, kiedy inni nie pracują. Różyc stwierdza, że piękna okolica jest tu nad Niemnem, a Benedykt zapytał o jego majątki. Okazało się, że mężczyzna co nieco stracił i zaczął trochę opowiadać.
Terenia poszła do sali jadalnej i zobaczyła, że wszystko do obiadu jest już gotowe, Marta szybko wszystko przygotowuje. Ucieszyła się, bo pani Emilia już się martwiła, że obiad będzie opóźniony. Dzieci państwa Korczyńskich nadal nie przybyły. 15-letnia córka Leonia uczyła się w Warszawie na pensji, a syn Witold uczył się w szkole agronomicznej, ponieważ miłość do ziemi odziedziczył po ojcu.
Wtem Kirło zaczął się szamotać z jakimś mężczyzną w przedpokoju, wpychając go do pokoju i nazywając artystą, któremu wypada być niekompletnie ubranym. Tymże mężczyzną był ojciec Justyny, która ujrzała tę sytuację i zawołała psa, aby sąsiad mógł się nim pobawić. Ojca czym prędzej odprowadziła na górę.
Wreszcie przyjechały dzieci. Wśród zgiełku powitań na boku rozmawiał Różyc i Kirło. Pierwszy dopytywał się, kim jest Justyna Orzelska i dowiedziawszy się, że ma tylko 5000 posagu na procencie u Benedykta, skwitował, że jak na swoją sytuację jest „dumna przy tym, jak księżniczka i zła jak szerszeń”. Dalej Kirło opowiadał o romansie Justyny z żonatym Zygmuntem korczyńskim przed laty. Rozmowę przerwało wejście reszty domowników.
Tymczasem Justyna zaprowadziła ojca na górę do jego pokoju i pomogła mu się ubrać. Pospieszała go, aby zdążyli na obiad. Zamknęła mu skrzypce na klucz, żeby znów nie zaczął grać zamiast zejść na dół.
W drugim pokoju na górze mieszkała Marta i Justyna. Był skromnie umeblowany, ale bardzo czysty. Justyna poszła tam poprawić fryzurę. Za oknem słyszała śpiew mężczyzn i kobiet w oddali znad Niemna.
III
Benedykt Korczyński był nielicznym, który ukończył studia. Na Akademii Wileńskiej, na której studiował również jego ojciec Stanisław. To on wysłał swoich synów na studia. Właśnie Stanisław Korczyński, będący synem napoleońskiego legionisty, kupił Korczyn.
Benedykt kończył szkołę agronomiczną i od 1861 roku mieszkał już w Korczynie. W sąsiednim folwarku gospodarzył jego brat Andrzej, a siostra wyszła za mąż i się wyprowadziła. Rodzice już nie żyli.
Mieszkała tu również Marta Korczyńska — osierocona kuzynka. Przyjaźniła się z Anzelmem Bohatyrowiczem, z którym śpiewała liczne pieśni. Brat Anzelma — Jerzy przyjaźnił się z kolei z Andrzejem Korczyńskim. Ich synowie Zygmunt Korczyński i Janek Bohatyrowicz również się przyjaźnili.
Andrzej został pochowany na uroczysku w borze zaniemeńskim, który dawniej nazywany był Świerkowym, a teraz nazywany był Mogiłą. Jego brat Dominik wyjechał w dalsze strony, a wdowa po Andrzeju wróciła na posagowy majątek nieopodal Korczyna. Benedykt zadłużył wówczas ponownie Korczyn, aby spłacić Dominika.
Benedykt zajmował się Korczynem, ale zbiory w jednych latach były lepsze, w innych fatalne. W końcu ożenił się z młodziutką, delikatną, dobrze wychowaną i piękną brunetką.
Od tej pory minęło już 20 lat i zarówno on, jak i jego żona znacznie się zmienili. Benedykt idzie do Emilki do altany w ogrodzie, aby wyżalić jej się z kłopotów, ale ona mówi, że jest zmęczona siedzeniem w upale, podczas gdy on w tym samym upale ciężko pracował fizycznie. Emilia stwierdza, że Benedykt w niczym już nie przypomina mężczyzny, którego poślubiła i w którym się zakochała, twierdząc, że zawsze przedkłada interesy nad jej potrzeby. Nic dla niej nie znaczy to, że mąż całymi dniami pracuje, aby rodzina miała co jeść, a dwór nie został zlicytowany. Żona myśli tylko o swoich potrzebach i o tym, z czego ona rezygnuje. Nie docenia spokoju i braku obowiązków, szlafroczków, perfum i tego, że całymi dniami może czytać i wyszywać, podczas gdy on haruje. Emilia stwierdza, że żyje, jak na pustyni, podczas gdy on wyjeżdża w interesach (spłacać długi i ratować Korczyn).
Po rozmowie z żoną Benedykt wraca do dworu, gdzie wypłaca robotnikom należności, aż nadjeżdżają Bohatyrowicze, od których Benedykt wymagał zapłaty za zniszczenia uczynione przez konie. Między mężczyznami dochodzi do kłótni i wzajemnie grożą sobie sądem.
Zmęczony Benedykt czyta list od Dominika, w którym brat namawia go do sprzedaży Korczyna i spłaty wszystkich długów. Proponuję mu posadę zarządcy w swoich okolicach, na dobrych warunkach. Bohater przez chwilę ma ochotę odpisać twierdząco, ale przebiega do niego synek, siada na kolana, przytula się i trzebiocze. Pyta, czy ciocia Marta ma przynieść tatusiowi kolację do gabinetu. Po licznych czułościach i miłych chwilach, spędzonych z synem, Benedykt prosi o przyniesienie kolacji do gabinetu i odpisuje Dominikowi odmownie.
Następnego dnia rano do gabinetu przychodzi Emilia z porozumieniem i prośbą o wypłatę procenta z połowy posagu, za co będzie mogła urządzać swoje pokoje. Benedykt zgadza się, wiedząc, że nie ma wyjścia, bo i tak będzie żył nie z żoną, tylko obok niej.
IV
W ostatnim dniu czerwca Emilia obchodzi imieniny. Korczyńscy nie utrzymywali zbyt szerokich kontaktów towarzyskich, ale raz w roku zapraszali gości właśnie z tej okazji. Przybyło 40 osób, a stół nakryty został porcelaną, kryształem i srebrem. Można było wreszcie zauważyć resztki dawnej świetności dworu.
Emilia błyszczy od dżetowych ozdób i daje znak, aby wstać od stołu. Siedzi przy nim między innymi wdowa po Andrzeju Korczyńskim, która nadal zadziwia urodą. Od 23 lat nosiła żałobę i żyła jak zakonnica. Przybywa także siostra Benedykta — Jadwiga Darzecka wraz z mężem. Było po nich widać, że jako nieliczni tym otoczeniu cieszyli się bogactwem. Innym bogaczem był Teofil Różyc, siedzący w towarzystwie młodej blondynki – żony Zygmunta Korczyńskiego. Syn Andrzeja nie może znaleźć w Polsce natchnienia i zamierza wyjechać niebawem do Monachium lub Rzymu. Swą żonę Klotyldę — Francuzkę — poślubił, gdy była jeszcze bardzo młoda. I jej nie podoba się rodzinna okolica męża, którą uważa za nudną. Różyc spoglądał na Justynę i zauważył, że to samo czyni Zygmunt.
Pozostałymi gośćmi byli mniej rzucający się w oczy sąsiedzi. Wszyscy pomału odchodzili od stołu, a Justyna pospiesza ojca w jedzeniu, mówiąc, że nie wypada samemu zostać przy stole. Darzecki zaprasza Emilię do Szwajcarii, ale bohaterka przez wzgląd na swoje migreny i zły stan zdrowia, nie zamierza opuszczać domu. Różyc rozmawia z Zygmuntem, który nadal jest znudzony i pyta go o ostatni obraz, ale przerwał im syn Benedykta, pytając Różyca o plany reform na Wołowszczyźnie. Pełen zapału mówił o nowinkach agronomicznych. Andrzejowa zaczyna żałować, że wychowała syna na tak delikatnego, a panie dyskutowały nad tym, czy to dlatego, że wychował się bez ojca.
Kirło namawia Orzelskiego, aby rozmawiał z paniami i wskazuje na samotną panią Teresę z obolałym zębem. Justyna z kolei wyróżniała się ciemnym strojem na tle innych dziewcząt, przybyłych na imieniny.
Na ganku przygotowano stoły do kart, do których panowie zasiadali ochoczo. Benedykt nie udzielał się nadmiernie w rozmowach, ale w końcu stwierdził, że w gazetach nie ma nic ciekawego, a tylko sny po nich ma straszne. Żali się także na Bohatyrowiczów, którzy chcą się z nim sądzić.
Przybywa Kirłowa z szesnastoletnią córką i dwoma synami. Benedykt ją powitał, a Emilia wprowadziła do grona kobiet. Kirłowa wychwala Benedykta i jego pomoc. na powitanie przybiegł jej także mąż, który od tygodnia nie był w domu, szukając rozrywek, ale żonie to nie przeszkadza.
Witold prosi Marię Kirlankę, aby mógł mówić do niej po imieniu i wypytuje ja, co słychać na wsi i umawiają się na przyszłe spotkanie.
Justyna z ojcem grała dla gości. Różyc poprosił Kirłową, aby zaaranżowała u siebie jego spotkanie z Justyną, ale to nie podoba się kuzynce. Uważa, że Różyc będzie ją niestosownie bałamucić.
Gdy Orzelscy skończyli grać, Zygmunt zastąpił drogę Justynie. Zagadywał ją o dawne czasy, ale dziewczyna wcale nie chciała z nim rozmawiać. Przypatrywała im się Klotylda, a Kirło dopytywał czy nie jest zazdrosna o męża, opowiadając jej, że Justyna była pierwszą miłością Zygmunta. Zygmunt dalej pytał Justynę, czy już zapomniała o dawnym uczuciu i całkiem wyrzuciła je z pamięci, na co ta odpowiedziała: „Zupełnie i nigdy”, dając mu jasno do zrozumienia, że z jej strony nie ma już szans na powrót do tego, co było.
Emilia wychodziła na dwór i kiwnęła na Justynę z prośbą o pomoc, ale pojawił się Różyc, proponując swoje usługi. Gdy wszyscy wyszli, Zygmunt nadal próbował rozmawiać z Justyną, wracając pod pozorem poszukiwań kapelusza. Justyna uciekła do Marty z nadzieją, że ta da jej coś do roboty, ale Marta lubiła wszystko robić sama. Przy okazji przypomniała dziewczynie, że niepotrzebnie jest melancholiczką i lepiej by się wzięła za chłopaków.
V
Justyna wybiega z domu i idąc drogą przez pole, rozmyśla o swojej przeszłości i nieszczęściu, które od kilku lat ją prześladuje. Kiedy była jeszcze dziewczynką, matka poważnie zachorowała i Justyna patrzyła, jak płacze w ukryciu. Powodem był ojciec i jego słabość sztuki i do kobiet. Doszło do jego romansu z francuską nauczycielką Justyny, szybko wyjechała, a zaraz po niej — ojciec. Pewnego dnia dziewczyna usłyszała, jak matka prosi Benedykta o opiekę nad córką, gdy ona umrze. Gdy wróciła z matką do domu, usłyszały znajomy dźwięk skrzypiec, który zwiastował powrót ojca. Niedługo później matka zmarła, a Benedykt spłacił resztkę długów Orzelskiego i zabrał jego i Justynę do Korczyna. Dziewczyna zyskała także drugą, wspaniałą opiekunkę w postaci wdowy po Andrzeju, która dbała o jej edukację, kupowała książki, nuty i suknie. Często bywała w jej domu i zbliżyła się do Zygmunta, który nawet obiecywał jej małżeństwo, do którego nie doszło, ze względu na brak zgody Andrzejowej. Ciotka Zygmunta z kolei mówiła Justynie: „Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko — mawiała — że tacy ludzie, jak Zygmunt, z takimi, jak ty, dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy!”. Dezaprobatę dla ich małżeństwa słychać było także z ust Darzeckiej, a jej mąż zasugerował Zygmuntowi, że powinien raczej wyjechać za granicę. Wszystkie te wydarzenia pozostały w sercu Justyny, będąc dla niej prawdziwym zawodem i ciosem.
Justyna idzie dalej, obserwując piękno tamtejszej przyrody, aż nagle słyszy śpiew Jana Bohatyrowicza. Gdy ją zauważa, pyta, czy w czymś jej pomóc, ale dziewczyna mówi, że tylko się przechadza. Jan stwierdził, że nie spodziewał się tu spotkać Justyny, skoro we dworze odbywa się bal, ale ona powiedziała tylko, że nie było jej tam dobrze. Młodzieniec przyznał, że od dawna patrzy na Justynę i widzi, że nie zawsze jej tam dobrze. Rozmawiają dalej o rodzinie Bohatyrowiczów, aż mija ich Jadwiga, niosąca ziele dla krów. Następny pojawia się Adaś — syn Fabiana i wspomina, że ojciec wrócił zły z miasta z powodu procesu.
Janek zaprasza Justynę do swojej chaty i szczęśliwy biegnie do Anzelma, żeby mu powiedzieć, że przywiózł pannę Justynę Korczyńską. Anzelm przedstawia się dziewczynie, a Jan poszedł nakarmić konie. Justyna mówi, że mają piękny ogród, a starzec pyta o Martę. Potem opowiada o swoich chorobach i o tym, jak zbudowali dom i posadzili sad. Justyna poznaje także Antolkę — przyrodnią siostrę Jana. Przychodzi także Fabian, ciekawy Justyny. Niedobrze wypowiada się o Korczyńskim, ale Anzelm go broni. W końcu się pożegnał i dzieci pognał do roboty.
Anzelm zapytał, czy pójdą do Jana i Cecylii, gdzie codziennie robią krzyż, ale Justyna nic na jej temat nie wiedziała.
VI
Udają się długą drogą przez las. Po drodze spotykają starego Jakuba, który myślał, że przyjechał Pacenko, który przed laty odbił mu żonę. Nie da sobie powiedzieć, że to tylko dzieci żarty sobie robią. Dopiero Anzelm go uspokaja i wyjaśnia, żeby wracał.
Idą dalej, mijając piękne łąki pełne roślin. Idą na szczyt góry, na której znajdował się skromny grób z napisem:
„JAN I CECYLIA, ROK 1549,
memento mori”
Mężczyźni biorą się do budowy krzyża. Justyna przypomina sobie piosenkę, którą śpiewała Marta i chce wiedzieć więcej o tym grobie. Anzelm opowiada, że ponad sto lat temu, kiedy Litwa przyjęła chrześcijaństwo. Przybyła tu para bez nazwiska. Wiadomo było, że są z Polszczy i szukają puszczy. Domyślano się, że przed czymś uciekają. On wyglądał na silnego i swojskiego, a ona na delikatną, jak panienka z dobrych sfer. Gdy tu przybyli, wszędzie była puszcza. Na początek we wnętrzu starego dębu zbudowali sobie chatę i było to w miejscu dzisiejszego grobu. Minęło 20 lat i po okolicy chodziły pogłoski, że dwoje ludzi wycięło kawał puszczy i uprawia zboże oraz inne rośliny. Gdy ich zobaczyli, nie dowierzali ich zaradności. Jan i Cecylia doczekali się sześciu synów i sześciu córek, którzy pomagali rodzicom. Z czasem urośli i znaleźli sobie żony, z którymi osiedlali się w swoich stronach. Przybywali tu też mężowie dla dziewcząt i tak rodzina się powiększała. Gdy minęło około 80 lat odkąd Jan i Cecylia przybyli do puszczy, jacyś ludzie donieśli królowi Zygmuntowi Augustowi o niezwykłej pracowitości i dokonaniach założycieli osady. Wówczas król postanowił zobaczyć to na własne oczy i ich odwiedził. Gdy stanęli przed nim ponad stuletni Jan i Cecylia, mężczyzna powiedział królowi, że nie chce zdradzać swego nazwiska. Jest pospolitym człowiekiem z kraju nad Wisłą, ale jego żona była z dobrego domu, a jednak zechciała z nim iść w świat. Król powiedział wówczas: „Nobilituję was i nakazuję, abyście nosili nazwisko Bohatyrowiczów, a pieczętowali się klejnotem Pomian”, doceniając trud gigantycznej pracy, jaką wykonali, aby założyć swoją osadę.
Justyna jest urzeczona usłyszaną historią.
Tom drugi
I
W Olszynce pani Kirłowa ma pełne ręce roboty w folwarku i przy dzieciach, które co rusz dokazywały. Wtem pojawiają się kupcy zainteresowani wełną, co bardzo cieszy bohaterkę. Kirłowa hodowała owce, z których wełna stanowiła dodatkowy zarobek. Wtem przyjeżdża Różyc. Wizyta nie zachwyca kobiety, ponieważ wszędzie panował nieład, a ona ubrana była w roboczy strój. Mimo tego uprzejmie zaprasza go do środka, w głębi ciesząc się z tej wizyty. Różyc widząc zakłopotanie kuzynki, stwierdza, że musi go traktować jak bliskiego krewnego, przed którym nie trzeba nic ukrywać. Kirłowa mówi, że kuzyn przywiózł z wielkiego świata najgorszą cechę, czyli lenistwo, na co on odpowiada, że ma coś jeszcze — morfinę, której zaczął używać po doznaniu rany w pojedynku, a teraz umila sobie nią gorsze dni. Kobieta kwituje: „A niechże diabli wezmą ten wasz wielki świat, na którym rosną takie szkaradztwa i takie trucizny!”.
Bohaterka proponuje herbatę, ale Różyc gardzi tą rodzimą i zostaje poczęstowany konfiturami. W końcu rozmowa schodzi na Justynę. Kirłowej nie podoba się to, że wpadła Różycowi w oko, a on jest nią prawdziwie urzeczony, o czym opowiada kuzynce z zapałem. Kobieta twierdzi jednak, że Justyna nie ulegnie jego zalotom, bo życie już ją doświadczyło i mówi mu, że skoro tak mu się dziewczyna podoba, to niech się z nią żeni. Wtem okazuje się, że syn Kirłowej ma chrypę i kobieta boi się, że rozwinie się to w coś poważnego. Różyc proponuje, aby Bolesław został zarządcą Wołowszczyzny, ale Kirłowa odmawia, tłumacząc, że zaszkodziłby majątkowi, bo nieprzyzwyczajony do pracy. Perspektywa lepszych warunków dla niej i dzieci była kusząca, ale nie zgadza się. Różyc proponuje jej zatem, że będzie łożył na wychowanie synów kuzynki, na co kobieta się zgadza.
Różyc odjeżdża, a Kirłowa patrzy jak Marynia i Witold spędzają razem czas i spacerują.
II
„Emilka zachorowała na nerwy, na piersi, na serce, na wszystko…”, oznajmia Justynie Marta, kaszląc przy tym bardzo. Justyna mówi jej, że była w Bohatyrowiczach i bukiet, który przyniosła, dostała od Janka. Marta krytykuje kwiaty, nazywając je miotłą. Tymczasem Justyna, Witold i Leonia dają sobie znaki. Dzieci zatrzymują doktora, aby zbadał Martę, ale gdy idą po ciotkę, Marta orientuje się, o co chodzi i ucieka.
Emilia odpoczywa, a Terenia jej czyta powieści. Pani domu dostaje ataku nerwów i Benedykt znów posyła po lekarza. W południe kobieta czuje się lepiej. Okazuje się, że dwór odwiedza Darzecki z córkami. Gdy do Emilii podchodzi córka, od razu sprawdza, czy jest odpowiednio ubrana i uczesana, aby nie wyglądała gorzej niż córki Darzeckiego. Prosi też Terenię, aby nikt do niej nie przychodził.
Darzecki prosi Benedykta o wypłatę posagu siostry i nie interesuje go dalsza spłata procentów. Twierdzi, że potrzebuje pieniędzy na wyprawę dla córki. W międzyczasie przybiegają dziewczynki i krytykują stary wystrój salonu w Korczynie. Benedykt prosi, aby mógł, na razie oddać połowę, ale Darzecki się nie zgadza. Korczyński był człowiekiem honoru, dlatego oczywiste było dla niego, że należne kilkanaście tysięcy musi siostrze zwrócić. Rozważa sprzedaż lasu.
Nagle zauważają Mogiłę, gdzie pochowany jest Andrzej i inni, ale zgodnie stwierdzają, że to nie jest ważne. Darzecki nie chce zostać na śniadaniu. Chwali Zygmunta, ale to irytuje Benedykta.
Po wyjeździe wuja Korczyński zwraca chłopcu uwagę, że zbyt poufale zwracał się do Darzeckiego, ale chłopak odpowiada, że go nie szanuje. Dorzuca, że Leonię wychowują tak, jak Darzeccy swoje córki: „Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę…”. Ojciec strasznie się rozgniewał i odjechał na koniu.
Witold wkrótce wyszedł z dworu i spotkał się z młodym Julkiem Bohatyrowiczem. Julek myślał, że ojciec zabronił Witoldowi się z nim spotykać, ale młody Korczyński odpowiedział: „Mnie nikt zabronić nie może przestawać z wami i być przyjacielem waszym”.
We dworze Justyna grała na fortepianie, a jej ojciec na skrzypcach. Nadszedł czas śniadania. Przybywa Kirło i zdradza Emilii i Teresie, że wraca z Wołowszczyzny i niebawem przyjedzie Teofil Różyc, który „zakochany jest po uszy w pannie Teresie”. Kobieta wybiega z wypiekami na twarzy z pokoju i prosi Martę o pożyczenie kokard, w których ponoć pięknie wygląda, nie wyjawiając powodu. Marta uznaje, że Terenia oszalała, a Kirło śmieje się ze swojego dowcipu i z tego, że nieszczęsna Terenia dała się nabrać. Równie głośno śmiała się z tego Emilia. Kirło przyznał jej, że tak naprawdę Różyc zakochał się w Justynie i myśli o oświadczynach.
Teresa dowiaduje się o żarcie i rzewnie płacze. Boli ją, że Emilia, którą tak wspiera, śmieje się jej kosztem. Justyna dowiaduje się o wieściach przyniesionych przez Kirłę i nie jest z nich zadowolona. Otwiera otrzymaną dzień wcześniej książkę i czyta znajdujący się w środku list od Zygmunta, w którym wyraża nadzieję na to, że w Justynie odżyją wspomnienia dawnych uczuć i ma nadzieję na spotkanie. Justyna płacze. Czyta otrzymane wiersze o miłości i nagle przestaje myśleć o Zygmuncie i przypomina sobie piękną miłość Jana i Cecylii oraz opowieść Anzelma o Bohatyrowiczach.
III
Bohatyrowicze i pozostali mieszkańcy zaścianka ruszyli do pracy w polu. Było to czas żniw, toteż pomimo palącego słońca, wszyscy pracowali ile sił, prowadząc przy tym rozmowy i żartując. Starzyńska tłumaczy się z potrójnego zamążpójścia. Wtem Janek widzi Justynę i bardzo cieszy się na jej widok. Jego matka wtrąca się i mówi, że Janek ostatnio jakiś zasępiony. Tłumaczy to brakiem miłości i mówi, że powinien się ożenić z Jadwiśką Domuntówną. Janek próbuje ją uciszyć i zagania do pracy, ale matka śmieje się z niego, że zrobił się wstydliwy.
Justyna smutnieje. Widzi to Janek i pyta, co się stało. Dziewczyna mówi, że czuje się przy nich niepotrzebna i płacze, a młodzieniec daje jej do ręki sierp i woła matkę, aby nauczyła ją pracy w polu. Matka mówi, że do pracy powinna poluzować gorset, na co Justyna odpowiada, że w poniedziałek przyjdzie ubrana odpowiednio, ale dziś też chce choć trochę spróbować pomóc.
Jan wozi snopki, a nieopodal jedzie Jadwiga i śpiewają razem. Gdy dziewczyna widzi Justynę pracującą w polu, głos jej się łamie. Matka mówi Justynie, że Janek to pierwszy śpiewak we wsi, a Jadwinia — śpiewaczka i pewnie niebawem się pobiorą. Wnet Justyna rani się niechcący sierpem.
Prace w polu toczą się dalej. Wtem przyjeżdża Witold i dumny jest z pracy Justyny. Jan pyta, czemu młody Korczyński do nich nie zachodzi, tylko do Fabianów i Walentych i Ładysiów, na co chłopak odpowiada, że sądził, że stryj chory i nie chciał przeszkadzać. Obiecuje jeszcze dziś ich odwiedzić. Gdy przychodzi z Antolką do ich chaty, Anzelm rozpoznaje młodzieńca i pyta co tu robi. Przyjeżdża także Justyna z matką Janka. Anzelm oprowadza Witolda po sadzie i mówi, że bardzo podobny jest do Andrzeja. Życzy, aby nie spotkał go taki straszny los jak stryja, a młody Korczyński mówi: „życia bez wyższych uczuć i myśli nie chcę i wolałbym umrzeć wcześnie z wielkim ogniem w piersi niźli z kamieniem lub mętną wodą żyć wieki!”. Pamięta o czynach przodków i uważa, że choć martwi — żyją w pamięci. Anzelm opowiada, jak słyszał, o czym Witold mówi we wsi, czyli o nowych studniach lub wspólnym młynie i dziwi się, bo Benedykt jest na nich obojętny.
Przed domem rozmawia Justyna z Jankiem, który opowiada o zalotach Michała do Antolki. Młodzieniec upewnia się, czy dziewczyna jutro popłynie z nimi na Mogiłę, a ona potwierdza. Przychodzi Anzelm z Witoldem i pokazuje mu książki od Andrzeja Korczyńskiego.
IV
Justyna wsiada do czółna Janka i płyną Niemnem na Mogiłę. Młodzieniec wyjaśnia, że można się tam dostać dwoma trasami. Po drodze podziwiają gniazda jaskółek. Wtem mijają czółno Julka i witają się z nim, ale chłopak płynie w swoją stronę.
Docierają na miejsce i brną w piaszczystym podłożu. Janek pokazuje Justynie pagórek, z którego ostatni raz widział ojca. Opowiada, jak się żegnali i jak Marta dała Anzelmowi medalik. Janek miał wtedy 7 lat. Wspomina też jak Anzelm resztką sił, pokiereszowany dotarł do chaty, przyciągnął go do siebie i kazał urywanymi słowami biec do dworu i powiedzieć, że Andrzej jest ranny w głowę, a Jerzy w klatkę piersiową i obydwu już nie ma. Biegł co tchu po ciemku do dworu, a gdy przekazał wieści Andrzejowa zemdlała, a Benedykt złapał się za głowę i spytał w końcu o Dominika, ale o nim wieści nie było.
Stali przy Mogile, a Justyna domyśliła się, że to zbiorowy grób i zapytała tylko: „Ilu?” Jan odparł, że czterdziestu. Długo jeszcze trwali w zadumie.
Justyna i Jan, oderwani z zamyślenia, podają sobie ręce, tonąc we wstydliwym spojrzeniu. Justyna bierze go pod rękę i ruszają. „W tym właśnie miejscu śmierci zdwojonym potokiem wezbrało w nich uczucie życia”.
Milczą. Justyna zastanawia się, skąd wzięło się w niej poczucie bezużyteczności własnej i myśli o pewnej przemianie, jaka zaczęła w niej zachodzić przy grobie Jana i Cecylii. W końcu zaczyna opowiadać Jankowi o swoim życiu i rozterkach. Jan słucha i rozumie. Opowiada, jak widział ją od czasu do czasu, a raz nawet śpiewał dla niej. Justyna przypomina sobie, że słyszała jego głos przez okno, a on jest szczęśliwy, że i ona zwróciła na niego uwagę. Okazuje się, że zboczyli z drogi, ale Janek szybko orientuje się, gdzie są i dochodzą do czółna. Pogoda jednak zmienia się i idzie burza. Gdy wsiadają do czółna, pada już deszcz, ale młodzieniec uspokaja dziewczynę, twierdząc, że potrafi pływać i w gorszych warunkach i daje jej swoją siermiężkę, aby nie zmokła. Gdy dopływają na miejsce, przelatuje nad nimi stado morskich wron. Obiecują sobie wspólnie o nich czytać, po czym idą do domu Jana.
V
Justyna jest mile widziana w domu Janka. Elżunia zaprasza ją na swój ślub, a Fabian ma zaprosić Witolda. Nawet Anzelm, który nie popłynął na Mogiłę przez złe samopoczucie, przyszedł do kuchni, usłyszawszy Justynę. Cieszy się, że żęła na polu i była na Mogile z Janem. Ugoszczono ją posiłkiem.
Przychodzi Jadwiga wystrojona w suknię i błyskotki. Jej dziadek Jakub znów szukał Pacenki, ale Anzelm zapewnił go, że ten już nie żyje i zapytał, czy pamięta jeszcze Franciszka. Stary zaczął opowiadać, jak Franciszek — najstarszy z braci zaciągnął się do legionów dzięki Dominikowi Korczyńskiemu. W końcu przyszła wiadomość, że Francuzi się zbliżają i myślano na wsi, że może ich Franek odwiedzi. Pewnego razu znaleziono w polu prawie zamarzniętego oficera, który okazał się właśnie Franciszkiem.
Opowieść Jakuba przerywa raz po raz zazdrosna Jadwiga, która zobaczywszy Justynę w chacie Janka, zaczęła jej docinać. W końcu Janek stanął w obronie dziewczyny, ale zazdrosna Jadwisia nic sobie z jego prób nie robiła.
W końcu zrobiło się późno i Justyna postanawia wracać. Janek od razu proponuje, że ją odprowadzi, ale Anzelm dodaje, że będzie im towarzyszył, aby nie narazić ich na ludzkie plotki. Idąc w stronę dworu, widzą łodzie rybaków z latarniami na Niemnie. Rozpoznają na jednej z nich Witolda.
Około północy Justyna wraca do dworu. Wuj jeszcze siedzi nad papierami, dziewczyna mówi mu czule dobranoc. Benedykt pyta, czy wie, gdzie jest Witold, a ona odpowiada, że widziała go z rybakami. Korczyński jest niezadowolony, że syn się bawi, zamiast mu towarzyszyć i pomagać.
Gdy Justyna wraca do pokoju, Marta jeszcze nie śpi. Nadal kaszle i Justyna boi się o jej zdrowie, ale Marta niezmordowanie nie chce do doktora. Opowiada, że Różyc faktycznie się szykuje do ożenku i jest to dla Justyny ogromna szansa, tymczasem ona znika na cały dzień nie wiadomo gdzie. Dziewczyna pyta, dlaczego Marta nie wyszła za Anzelma i wreszcie ta odpowiada, że bała się ludzkiego śmiechu i ciężkiej pracy.
Justyna marzyła, a jej myśli biegły do Janka.
Tom trzeci
I
Anzelm nazywał Andrzejową wielką panią, ale wcale nią nie była. Ponoć wyszła za Korczyńskiego z miłości, mając innych kandydatów na męża w zanadrzu. Osówka — czyli jej majątek, miał wówczas większą wartość niż majątek Andrzeja i liczył 100 chat, dwór, lasy i rozległe ziemie. To tu Andrzejowa urodziła się i wychowała. Tylko 8 lat mieszkała z mężem w Korczynie, resztę życia spędziła w Osówce. W przeciwieństwie do swojego małżonka nie potrafiła zrozumieć się z niższymi warstwami. Gdy Andrzej szedł walczyć, nie zatrzymywała go. Ucałowała go na pożegnanie, a potem modliła się, aż do momentu, w którym nadeszła wieść o jego śmierci. Nigdy też więcej nie zemdlała. Podniosła się i szła dalej przez życie. Kolejne 23 lata żyła niemal jak pustelnica.
Przed ślubem Zygmunta odnowiła wnętrza domu. Śledziła dzieła myślicieli, sporo czytała, a także wyszywała. Benedykt często u niej bywał i pomagał w zarządzaniu majątkiem. Nie zabrakło też gorzkich chwil, kiedy Korczyński nie był zadowolony z wychowania Zygmunta, którego był prawnym opiekunem po śmierci brata. Twierdził, że „wyrasta on na francuskiego markiza, a nie na polskiego obywatela, na panienkę, nie na mężczyznę”. Doradzał, aby oddać go do szkoły publicznej, ale Andrzejowa nie wyraziła na to zgody, nie chcąc, aby syn bratał się z pospólstwem.
Jeden z nauczycieli Zygmunta odkrył w nim talent malarski, a że Andrzejowa uważała, że jej syn nie może być pospolity, toteż robiła wszystko, aby syn mógł się rozwijać jako artysta. Po latach nauki jeden obrazek Zygmunta został zauważony, co sprawiło prawdziwą radość Andrzejowej, ale wielkiej kariery artystycznej nadal było brak.
Dwa lata temu Zygmunt wrócił do Osowiec z żoną. Wyglądali jak para z żurnala, ale Andrzejowa widziała, że między młodymi nie układa się najlepiej. Zygmunt rzeczywiście nie był szczęśliwy. Co więcej, zauważył, że przytył, co jeszcze bardziej go przybiło.
Pewnego razu, gdy małżonkowie byli pokłóceni, Zygmunt siedzi w swojej pracowni i przerzuca karty książki. Wchodzi Klotylda, pragnąca zgody i w końcu zaczynają ze sobą rozmawiać pogodzeni. Zygmunt zauważa, że żona czyta trzeci tom Musseta, w którym przesłał niedawno list do Justyny. Poprosił, aby żona poczytała co innego i zaczyna gorączkowo przeglądać lekturę z nadzieją, że dawna ukochana zostawiła w niej jakąś odpowiedź. Klotylda opowiada, że niebawem Różyc oświadczy się Justynie, ale Zygmunt poruszony nie chce w to wierzyć. Kobieta widzi niepokój męża, który chodził niespokojnie po pokoju, aż nagle każe zaprzęgać konie. Klotylda próbuje go zatrzymać, ale bezskutecznie.
Zrozpaczona Klotylda domyśla się, że Zygmunt pojechał, by spotkać się z Justyną i postanawia podzielić się swoimi obawami z Andrzejową, która obiecuje pomówić z synem i jej pomóc.
II
Witold i Justyna rozmawiają w drodze z zaścianka do dworu. Justyna przyznaje, że wiele się w ostatnim czasie nauczyła i sporo zmieniło się w jej spojrzeniu na otaczający świat. Witold cieszy się, że Justyna będzie druhną na ślubie Elżuni i z tego, że poznała już tutejsze zwyczaje, które się z tym wiążą. Młodzieniec dopytuje też, czy to prawda, że kuzynka cały tydzień żęła i już się tego fachu nauczyła. Justyna na dowód pokazuje mu spracowane i poranione dłonie. Witold śmieje się też z podsłuchanej rozmowy jej z Terenią, która zapewniała ją o zaletach Różyca i jego planach małżeńskich, na co Justyna odpowiedziała jej: „Bo wy wieje jedno, a ja drugie!”, co uznaje za dowód, że dziewczyna prościeje.
Ich rozmowę przerywają krzyki. Okazuje się, że to Benedykt wścieka się na parobka, który zepsuł żniwiarkę. Teraz Korczyński chce go obciążyć kosztami naprawy. Witold chce załagodzić sprawę i mówi, że zna się na tych urządzeniach i powinno się udać, naprawić ją po kosztach samodzielnie. Obciążanie parobka kosztami nie ma według niego sensu, bo ten nie wyżyje z tego, co mu zostanie, a poza tym zepsuł żniwiarkę, ponieważ nikt nie nauczył go jak się nią posługiwać. Chłopak zobowiązuje się do pomocy w naprawie i wsparciu parobka, co jeszcze bardziej rozwściecza Benedykta. Dochodzi do kłótni między ojcem i synem, aż Korczyński mówi, że najlepiej by było, gdyby Witold wrócił do domu po jego śmierci. Wówczas robiłby wszystko po swojemu. Na nic nie zdają się tłumaczenia młodzieńca, którym kieruje wiedza zdobyta w szkole oraz chęć współpracy z zaściankiem. Dla Benedykta oznacza to powrót do dawnych czasów, kiedy jego brat walczył w powstaniu ramię w ramię z chłopami i widział w tym moc.
Witold wraca do domu, w którym gości Kirło, wychwalający zalety Różyca i wielkość jego majątku. Okazuje się, że Różyc stracił ojca, mając 22 lata, a jego matka mieszka w Rzymie w klasztorze (ale nie złożywszy ślubów). Emilia stwierdza, że Teofil da szczęście przyszłej żonie. Benedykt także ma nadzieję, podobnie jak żona, że ten zaszczyt przypadnie Justynie. Dziewczyna jednak słucha Kirły w milczeniu. Gdy Benedykt zauważa, że sporą część majątku Różyc przepuścił w karty, Emilia wydaje się znów osłabiona.
Witold gardzi Kirłem i pyta Justynę, czy zamierza poślubić Różyca, a Justyna z rozsądkiem odpowiada, że nie mogłaby odrzucić takiej oferty. Młodzieniec zastanawia się, czy kuzynka żartuje, czy mówi serio. Zaczynają planować wyjście na wesele Elżuni i pojawia się Leonia i prosi, aby zabrali ją ze sobą. Namawiają też Martę, która nie widzi powodu, aby iść do zaścianka.
Przychodzi Elżunia, aby zaprosić Justynę na miód, dodając, że skoro z nimi pracuje, to i słodyczy powinna dostać w zamian. Ponadto ojciec nie może doczekać się kolejnej wizyty z dworu. Justyna idzie na zaścianek, a jej wizyta u Fabiana jest traktowana jak nobilitacja. Spotyka tam Franciszka Jaśmonta — narzeczonego Elżuni oraz pana Starzyńskiego (ojczyma Janka). Kiedy jednak okazuje się, że Janka nie będzie, bo zamierza nocować w polu, Justyna smutnieje, co zauważa Witold.
Po powrocie do dworu Witold prosi Emilię o zgodę na wyjście na wesele Leonii, ale gdy Benedykt się o tym dowiaduje, krzyczy: „Buszmankę z ciebie zrobią”. Witold rozmawia z osłabioną Emilią, która stanowczo odmawia udziału córki w imprezie, uważając, że musi dbać o dobór odpowiedniego towarzystwa dla Leonii. Wkrótce dochodzi do kolejnej kłótni Benedykta z synem. Ojciec prosi, aby za trzy tygodnie Witold złożył wizytę ciotce Darzeckiej i poprosił ja o przedłużenie terminu spłaty lub jej podzielenie. Młodzieniec odmawia.
Przyjeżdża Zygmunt, a Benedykt cieszy się z tej wizyty. Korczyński rad jest także z otrzymanego listu, w którym mowa o przegranej Bohatyrowiczów w procesie. Zygmunt w tym czasie idzie do pań, ale dociera do pokoju Justyny, która nie jest z tego zadowolona, ale uprzejmie prowadzi rozmowę. Zygmunt zaczyna mówić o miłości, a dziewczyna prosi, żeby wyszedł i wyrzuca mu, że kochała go nad życie, ale on i jego otoczenie zrobili wszystko, aby ją upokorzyć. Dodaje, że widziała łzy jego żony, gdy patrzyła na nich, zapewne wiedząc o przeszłości. Nie chce jej ranić. Zygmunt błaga Justynę, aby przeprowadziła się do Osowiec, gdzie on teraz jest panem, a jego matka na wszystko się zgodzi. Chce, by kochali się jak dawniej, a żonę pocieszy błyskotkami, bo jest jak dziecko. Chce widzieć w Justynie swą muzę i mieć ją przy sobie. Justyna wybuchła: „Za kogo mnie masz, kuzynie?”. Mówi, że mężczyzna proponuje jej zwykły romans, a nie żadną miłość i nigdy się na to nie zgodzi. Dodaje, że w sercu ma kogoś innego. Zygmunt pyta, czy chodzi o Różyca, ale Justyna nie daje jednoznacznej odpowiedzi, mówiąc „Być może”.
Zygmunt wraca do domu i idzie do matki, która prosiła o rozmowę z nim. Młodzieniec wylicza jej po kolei, co matka mu dała i jak wychowała, dodając, że Osowce to nie miejsce dla niego i jest tu nieszczęśliwy. Prosi, aby matka sprzedała Osowce, zachwalając życie za granicą. Andrzejowa nie chce o tym słyszeć i próbuje syna przekonać do życia w rodzinnym domu. Pyta, czy byłby szczęśliwy, gdyby ożenił się przed laty z Justyną, a on odpowiada, że w gruncie rzeczy by go to nie uszczęśliwiło. Matka zaczyna widzieć prawdziwe i słabe oblicze syna. Prosi go, aby poszedł na Mogiłę ojca, z nadzieją, że tam odnajdzie sens, ale Zygmunt na to mówi, że nie interesują go żadne mogiły, a jego ojciec był szaleńcem. Gdy krytykuje powstańców, Andrzejowa nie wytrzymuje i każe mu wyjść. Jest zrozpaczona i przemawia w uniesieniu do zmarłego męża: „Widziałeś? Ciebie znieważył! Pamięć twoją, grób twój… Ideały nasze, wiarę, pragnienia zdeptał!”. Kobieta zrozumiała, że sama wychowała syna na lekkoducha bez zasad.
III
W zaścianku u Fabiana trwają przygotowania do wesela Elżuni. Goście zjeżdżają się ze wszystkich stron, tworząc jakby pstrą, kolorową falę. Wśród weselników najwięcej było Bohatyrowiczów i Jaśmontów, ale przybyli też Zaniewscy, Obuchowicze, Osipowicze, Łozowiccy, Staniewscy, Maciejewscy, Strzałkowscy, Starzyńscy, Domunci, stary Koroza oraz Józef Giecołd. Do tańca grali bracia Zaniewscy.
Nie brakuje także drużbów, a wśród nich: Justyny w towarzystwie Kazimierza Jaśmonta i Witolda z Antolką Jaśmontówną. Ślub odbywa się zgodnie z obyczajami. Panna młoda dostaje od drużby wieniec z mirty na znak panieństwa, z którym się żegna. Fabian przemawia do młodej pary, a goście są coraz bardziej wzruszeni. Po tym wszyscy ruszają do fabianowej świetlicy, aby biesiadować i weselić się.
Wtem przechodzi nieopodal Jadwiśka Domuntówka w zgrzebnym stroju z pola i popędza kulawego konia. Niektórzy oburzają się, że w takim dniu paraduje ubrana jak do roboty, ale dziewczyna tłumaczy, że musi zająć się zranionym zwierzęciem. Domuntowie kazali jej przyjść na wesele, a ona obiecała, że do nich dołączy.
Na weselu spotyka się także po 23 latach Marta i Anzelm. Wspominają dane czasy. Marta miło spędza czas w zaścianku. Goście dalej dobrze się bawią, aż przychodzi Domuntówna z dziadkiem — wystrojona w bogato odszytą amarantową suknię. Witają się z gośćmi, ale dziewczyna jest wściekła, widząc Janka w towarzystwie Justyny. Jest czas na przyśpiewki i tańce. Michał rozmawia z Antolką, spragniony jej towarzystwa. Nie rozumie, dlaczego Janek i stryj nie chcą mu jej jeszcze oddać. Rozmawia także Wicio z Maryną, planując wspólną przyszłość opartą na pracy i walce o idee.
Jadwiga z kolei niezmiennie jest zachmurzona, widząc Janka rozmawiającego z Justyną. Bohatyrowicz opowiada o tym, że przeżywa pierwszą miłość, bo na wsi nie ma czasu na bałamucenie. Gdy dziewczyna pyta o Jadwinię, Janek oburza się i mówi, że nic jej nigdy nie obiecywał i nic między nimi nie było. Twierdzi, że to ona się na niego uparła. Nagle między nimi przeleciał kamień. To Jadwiga rzuciła go w złości. Goście zaczynają z niej drwić i krytykować jej zachowanie. W jej obronie stają jej bracia, ale Janek stara się obrócić sprawę w żart, zdejmując z dziewczyny szpetną winę.
Goście udają się nad Niemen, aby popłynąć trawami. Biegnąc nad rzekę, mijają parę pod lipą, zatopioną w rozmowie. To Anzelm i Marta wspominają miniony czas, pierwszą jego wizytę w Korczynie i inne wydarzenia. Słychać pieśni śpiewane przez młodych i para starych przyjaciół przypomina sobie, jak dawniej to oni śpiewali.
Tymczasem w zagrodzie Fabian prosi Witolda o przysługę. Z trudem udaje mu się mówić, ale w końcu opowiada, że znalazł dokumenty, z których wynika, że do Bohatyrowiczów należy znacznie więcej ziemi, niż sądzili. Namówił sąsiadów do procesu, ale sprawa trwała 2 lata, stracili pieniądze, a adwokat okazał się nieuczciwy i na czas nie złożył papierów do apelacji w sądzie. Nie tylko nie odzyskali ziemi, ale jeszcze muszą panu Korczyńskiemu płacić odszkodowanie, na co ich nie stać. Prosi o wsparcie młodego Korczyńskiego, aby dług rozłożyć. Fabian płakał przy tym, wiedząc, w jak dramatycznej są sytuacji.
Do rozmowy wtrąca się Starzyński, twierdząc, że połączenie sił zaścianka i dworu, mogłoby przynieść wiele pożytku dla wszystkich. Wiele spośród przysłuchujących się rozmowie zgadza się z mówcą, odgrażając się, że są pracowici i chętni do współpracy. Strzałkowski podsumowuje: „Niechaj głowa nie mówi nogom, że jej niepotrzebne”. Fabian dodaje, że Bohatyrowicze od 300 lat uprawiają tu ziemię, podczas gdy Korczyńscy „półtorasta Korczyn w swoim rodzie trzymają”. Podnoszą się głosy, że pan Andrzej był swój i wspominają, jak był im „ojcem i przewodnikiem”.
IV
We dworze Korczyńskich paliło się światło w buduarze Emilii, gdzie pani domu wraz z Teresą czytały książkę. Po ciemnym salonie przechadza się nerwowym krokiem Benedykt, nasłuchując pieśni z oddali. W końcu przechodzi do gabinetu i czyta list od Dominika, w którym ten pisze, że jest szczęśliwy, bo został tajnym sowietnikiem, a może i zostanie senatorem. Pisze, że Benedykt może wówczas być spokojny, wiedząc, że ma „dobre plecy”. Dodaje, że to wszystko dzięki studiom. Benedyktowi nie podoba się, że brat został zdrajcą ojczyzny. Dalej Dominik chwali się, że wydał córkę za oficera i opisywał szereg zabaw i przyjemności, jakie cieczą go w stolicy.
Wtem do gabinetu wchodzi Witold i zaczyna trudną rozmowę o relacji Benedykta z zaściankiem. Zarzuca ojcu zatwardziałość i niesprawiedliwość wobec chłopów. Twierdzi, że źle ich ocenia, bo w rzeczywistości gotowi są pracować dla niego uczciwie i z pełną parą, tak, jak niegdyś było, gdy wspierał ich Andrzej. Benedykt początkowo drwi i jest zły na syna, ale z biegiem kolejnych słów i zarzutów, zaczyna rozumieć, że syn ma rację. Idee, które ojciec wyszydza, są przecież przeciwieństwem zdrady, której dopuścił się Dominik. I jemu niegdyś przyświecały. Punktem kulminacyjnym jest rozpaczliwa prośba Witolda o przebaczenie za zuchwałość, z którą się wypowiada do ojca. Chłopak mówi, że gotów odebrać sobie życie, bo martwemu dziecku ojciec przebaczy. Benedykt zabiera mu strzelbę, uznając, że zachowanie syna to kolejna zaraza jego pokolenia. Boi się niego. Mówi: „Wiesz? Może nie wiesz! Ale ja to wiem… widziałem… wszak ty zginiesz! czy słyszysz? z tą zapalczywością swoją, z tym ogniem… z tym... to… tamto… zginiesz!...”. Benedykt zaczyna rozumieć syna i jego idee. Wreszcie mówi: „Powracająca fala! powracająca fala! Były w tym szepcie groza i — zachwycenie”. W końcu zaczyna wspominać czasy swojej młodości, gdy i on miał w sercu podobne ideały. Zaczyna opowiadać Witoldowi, jak to było. Kwituje to w słowach: „Braku miłości dla ideałów Korczyńskim zarzucić nikt nie ma prawa. Jeden ją życiem opłacił… drugiego zawiodła ona tam, gdzie honor i ludzką cześć stracił… trzeci… trzeci przebył życie, zazdroszcząc temu, który w mogile leży!”. Opowiada dalej i kończy stwierdzeniem, że jego zadaniem przez lata było pilnowanie ziemi, która jest bardzo ważna, a syn był jego jedyną nadzieją na lepszą przyszłość.
Jeszcze długo po północy rozmawia ojciec synem tak, jak było dawniej. Witold dziękuje, że ojciec nie wychował go na samoluba. Szczera rozmowa obojgu przynosi ulgę, ponieważ udaje im się dojść do prawdziwego porozumienia. Benedykt mówi, że natura Korczyńskich jest uparta i dąży do swego. Wspomina Andrzeja, który kłócił się z Darzeckim o zamknięcie karczmy dla chłopów i dziada legionistę, który walczył na wojnie nawet w wieku 60 lat. Przypomina sobie też starego Jakuba i pyta, czy jeszcze żyje, a Witold opowiada mu o współczesnym zaścianku. W końcu Benedykt mówi, że pora się kłaść i prosi syna, aby przekazał, że nie będzie żądał spłaty zasądzonej kary. Mówi też, że przed nimi dużo pracy, aby ułożyć plan wspólnego działania, a wieczorem popłyną na Mogiłę.
Zanim zaświtało, Witold już jest u Fabiania i przekazuje dobre wieści od ojca. W świetlicy zapanowała radość.
Nazajutrz Witold z Benedyktem długo dyskutują w gabinecie, szukając najlepszych rozwiązań na przyszłość. Przed zachodem słońca pomału dobiega końca wesele Elżuni, a z oddali widać Benedykta z Witoldem, płynących na Mogiłę. Nadchodzi też pora na śpiewanie pannie młodej pożegnania, toteż ponownie rozlegają się pieśni. Wkrótce zaczynają się pożegnania i odjazd weselników. Również Domuntówna żegna się z Jaśmontem, który zabiega o jej względy. Tym razem była skromnie ubrana i bardzo uprzejma, jakby przeszła jakąś przemianę. Wkrótce spostrzega ją Jan. Jadwiga podchodzi i przeprasza za swoje zachowanie i dziękuje mu, że wstawił się za nią na weselu, po tym, jak rzuciła kamieniem w jego kierunku. Dodaje: „Serce nie sługa, nie zna, co to pany. Co pan Jan winien temu, że w inszej stronie dla pana słońce weszło?”. Dziewczyna obiecuje mu wieczną wdzięczność, a Jan obiecuje jej być zawsze przyjacielem. Rozstają się w zgodzie, życząc sobie nawzajem szczęścia i pomyślności.
Janek szuka Justyny w obawie, że już poszła. Anzelm mówi mu, że poszła nad Niemen. Pędem pobiegł w jej kierunku, nie bacząc na przestrogi stryja. Znajduje Justynę w białej sukni, z jarzębinami wplecionymi w czarne włosy. Wspólnie podziwiają piękny widok na okolicę i rozmawiają z echem. Wtem Janek całuje Justynę, a dziewczyna mu się poddaje. Mówi:
„- Królowo moja! najdroższa! jedyna! czy moja ty? czy moja? moja?
- Na zawsze! - odpowiedziała”.
V
Następnego dnia do Korczyna przyjeżdża Kirło i Kirłowa z gromadką dzieci, a także Zygmunt, który usiłuje uprosić wuja, aby namówił jego matkę na sprzedaż lub dzierżawę Osowiec, ponieważ on z żoną wyjeżdża za granicę za parę miesięcy i nie chcą jej zostawiać samej. Benedykt nie chce o tym słuchać i nie zamierza bratankowi pomagać.
Z gośćmi wita się Emilia oraz Teresa, w końcu na dół schodzi też Justyna, Benedykt i Państwo Kirłowie. Wszyscy siadają przy stole. Pani Kirłowa oznajmia, że wracają właśnie z Wołowszczyzny od Pana Różyca, który prosił, aby w jego imieniu oświadczyć się Justynie. Czeka na jej decyzję i prosi, aby powiedzieć jej także o jego słabościach. Kirłowa mówi, że kuzyn jest morfinistą, co dla większości jest niezrozumiałe. Benedykt porównuje go z pijakiem, a Emilia uważa, że morfinizm sprawia, że Różyc jest jeszcze ciekawszym i wspanialszym kandydatem na męża dla Justyny. Jest zachwycona, że Justynę spotkało takie szczęście i za nią (nie czekając na decyzję dziewczyny) odpowiada, że oświadczyny zostają przyjęte. Benedykt jednak prosi, aby Justyna się wypowiedziała sama. Najpierw bohaterka stwierdza, że jej pochodzenie i wykształcenie sprawiają, że jest nie dość dobrą partią dla Różyca, dlatego powinna odmówić, ale najważniejszym powodem odrzucenia propozycji ożenku jest fakt, że od wczoraj jest zaręczona z kimś innym. Informacja jest gigantycznym zaskoczeniem dla wszystkich. Benedykt dopytuje, kto jest szczęśliwcem, a Justyna odpowiada, że Jan Bohatyrowicz. Kirło wpada w osłupienie, Emilia dostaje globusa, a Kirłowa po chwili stwierdza, że przykro jej przez wzgląd na kuzyna, ale uważa, że dziewczyna prawdopodobnie podjęła dobrą decyzję i ma szansę, aby żyć szczęśliwie. Dodaje, że za jakiś czas wyśle do niej córkę Rózię, aby uczyła się pracy przy ziemi.
Do domu przybiega Widzio i ściska kuzynkę, gratulując jej zaręczyn z Jankiem. Cieszy się z jej szczęścia i słusznego wyboru. Mówi: „Pamiętaj, [...] że masz we mnie brata, nie tylko ze krwi, ale i z ducha”.
Benedykt przyjmuje i szanuje decyzję Justyny. Pyta, czy dziewczyna zdaje sobie sprawę z trudu pracy, jaki ją czeka, a Justyna opowiada, że już go zaznała i to on stał się lekiem na truciznę nudy i braku sensu, jakiego doznawała we dworze. Benedykt prosi, aby poinformowała o swoich zamiarach ojca.
Justyna idzie ojca niego i mówi mu o zaręczynach, ale Orzelski nie jest zadowolony. Mówi Benedyktowi, że to przecież mezalians i nie wypada, aby Justyna wyszła za chłopa, ale Benedykt stwierdza, że jego siostra cioteczna wyszła za niego zgodnie z zasadami, a szczęścia jej to nie przyniosło. Orzelski martwi się o swoją przyszłość, bo nie wyobraża sobie życia na wsi, ale Benedykt go uspokaja, mówiąc, że może zostać w Korczynie.
W międzyczasie Zygmunt, który słyszał już nowiny, próbuje Justynę odwieść od podjętych decyzji i krytykuje jej zaręczyny z chłopem. Myśli, że zdecydowała się na to dlatego, by go więcej nie widzieć i nie przebywać w swoich sferach, ale Justyna go wyśmiewa. Zygmunt na odchodne nazywa ją prostaczką.
Benedykt wzywa do siebie Martę. Kobieta prosi go, aby mogła odejść do zaścianka razem z Justyną, ponieważ jest niepotrzebna na dworze. Benedykt nie chce o tym słyszeć, mówiąc, że przez lata miał w niej oparcie i tylko oni dwoje tu pracowali. Twierdzi, że Marta jest mu nadal potrzebna i koniecznie musi zostać w Korczynie. Usłyszawszy te słowa, Marta się rozpromienia. Szczerze wierzyła dotąd, że jest niepotrzebna i tylko zawadza. Szczęśliwa z powodu słów Benedykta mówi, że musi pojechać wobec tego na parę dni do miasta do doktora. Nie leczyła kaszlu, myśląc, że najwyżej szybciej umrze, mając się za śmiecia, ale teraz chce w zdrowiu jak najdłużej pomagać Benedyktowi.
W końcu Benedykt woła Justynę i idą do zagrody Bohatyrowiczów. Dziewczyna jest bardzo szczęśliwa. Na miejscu spotyka się wzrok Anzelma i Benedykta i na chwilę zamiera. Korczyński widząc Jana, kładzie mu rękę na ramieniu i pyta, czy jest synem Jerzego, na co Anzelm odpowiada słowami, kończącymi powieść: „Tego sa… samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!”.
