Ciemność. Nieprzenikniona, ogromna, bezdenna. Nicość. Ogromna przestrzeń... a może ciasne pudełko? I tak wszystko jedno, bezruch, duszność... Ściany - jednak są. Dotyk, przynajmniej tyle, że można dotknąć...
Ale i tak cisza. Złowroga. Pusta.
I nagle - dźwięk? Zaledwie szmer... Ach! Teraz nagle huk, który zamienia ciasnotę na przestrzeń ogromną, lecz nadal pustą! Znikają ściany, pozostaje bezgraniczna podłoga...
Światło, zewsząd atakują białe smugi, migoczą, kłują w oczy. Zamieniają się w tęczę, migotliwe kolory, pstrokate plamy , coraz szybciej i szybciej, bez oddechu.
Nagle - znowu ciemność. Choć pozostaje ten dźwięk, niby krzyk, niby głuchy ton w głowie, coraz mocniejszy, coraz dokuczliwszy... Zaciskam desperacko oczy, podwijam uszy.. Boli, boli...
Nagle - cisza. Znikąd.
Otwieram ostrożnie oczy. Plac? Jakiś plac, a ja na nim. Nagle formują się przede mną kształty, bloki, bryły, linie: ulice, sklepy, wieżowce, szklane kolubryny budowli...
I ludzie - tłum, setki, tysiące, mrowie, nie wiadomo skąd, dokąd?... Gwar, popłoch nagle, zamęt, duchota...
Obce miejsce. Miasto? Makieta, akwarium, hybryda.... I lęk - gdzie jestem? Skąd?... Tutaj?...
Budzę się... Zmęczony, jak po całym dniu na taśmie... Sen? Sen. Widziadło. Surrealistyczne, mieszanina Matrixa z Dalim. Wyobraźnia, głupia i dokuczliwa, zamknęła mnie na moment w obcym, nie swoim, niczyim, nijakim miejscu...
Na szczęście - tylko na moment. Co by było, gdybym tak istniał tam przez wieczność? Albo chociaż całe życie?... Jak Józef K. z Kafki. U niego to nie sen przeniósł go do surrealistycznej iluzji - to przebudzenie. O ironio! Obudził się we własnym łóżku, ale w obcym świecie. W czystym absurdzie.
Planował zwyczajny rytuał poranka: gospodyni przynosi śniadanie, buty, łazienka, może papieros... I nagle jedno wydarzenie, które zapoczątkuje łańcuchową reakcję absurdalnych, dziwacznych, powykręcanych dni... K. zostaje postawiony w stan oskarżenia. Tylko nikt nie wyjaśnia mu po co. Przez kogo, dlaczego, z czyjego rozkazu? Te pytania i dla niego, i dla czytelnika pozostaną niedopowiedziane, otwarte... Do końca.
Albo spektakl "Matki" Witkacego: także przebudzenie w innym, nieznanym, obcym otoczeniu... Premiera była niedawno, Teatr Wybrzeże, reżyseruje G. Wiśniewski.
Koniec drugiego aktu. Aktorzy "rozpływają się" w ciemności, zewsząd eklektyczna muzyka, techno, elektro, o których Witkacy pewnie nie śnił, ale które pasują do budowanych przezeń plastikowych światów. Cztery osoby w bieli, podświetlone ultrafioletem; migają na scenie, przez moment. Potem światła: nowy akt - na scenie Matka (Dorota Kolak), jednoznacznym gestem zapala umieszczone naokoło sceny telewizory, nad widzami nawet. W tle transowe brzmienia. Kobieta, jeszcze do niedawna biedna, samotna matka, teraz zaś jej syn sprawił, że są bogaci. Widać, że czuje się tu obco, w tym rozdęciu, luksusie. Jej twarz ma grymas zagubienia. Bezgłośnie chce wołać o pomoc.
Próbuje wydostać się z tego obcego świata, całkowicie ją przerastającego. Ucieka... w narkotyki i alkohol. W używki, które stają się szkatułką: więzieniem w więzieniu - bo granice tego nowego mikroświata są także niejasne, nieuchwytne, nienamacalne.. Tunel, który może umożliwić ucieczkę? ... Bo tylko tak matka potrafi uciec - z iluzji realnej w iluzję faktyczną... Ucieka do końca, jak u Kafki, do śmierci...
Oto archetyp matki zdegradowany przez umieszczenie go w hiperracjonalnej rzeczywistości. Nowej, obcej, obcej nawet pomimo bycia syna obok...
Wracamy do Kafki: on także niby miał dookoła to, do czego się przyzwyczaił, te same miejsca, ci sami, mijani na ulicy ludzie - ale po tym jednym, niespodziewanym wydarzeniu - wszystko nagle stało się obce. Początkowo chce walczyć: próbuje bagatelizować , według wszelkich miar wyimaginowane, śledztwo i proces. Jak długo trwa w przekonaniu, że trzyma się od całego absurdu na dystans, nie popada w obłęd, a nawet w duchu ironizuje z sytuacji... Jednak pętla się zaciska... To nie głupi żart, to okrutne mechanizmy, nie do końca określone, prowadzą go ku przeznaczeniu... Do końca tragicznemu.
Życie Józefa K. to ciągła próba ucieczki z labiryntu o nie do końca namacalnych ścianach, korytarzach... Nie zna abstrakcyjnych procedur sądowych, ba, okazuje się, że nikt ich nie zna, może nawet takowe - nie istnieją?... Wystarczy sam mechanizm - zastraszania, niepewności, beznadziei...
Tam, gdzie w każdym totalizmie powinna być ideologia czy autorytaryzm, czyli namacalne wyznaczniki "słusznej drogi", Kafka nie umieszcza nic - podobnie jak Orwell w "1984" - wystarczą bowiem same mechanizmy ludzkich zachowań, ułomna ludzka emocjonalność, która sama potrafi ukręcić na siebie bicz... Wystarczy małe ziarnko niepewności - ono już poruszy lawinę...
Zaś Matka ze spektaklu nie potrafi się odnaleźć w świecie, który ma wyraźnie określone kształty: tutaj wszystko jest namacalne - do przesytu. Bogactwo, luksus, dobrobyt, zbytek - tworzą pułapkę samotności. Brak kontaktu z synem, potem z samą sobą... Józef K. także szukał odpowiedzi u innych - ci stwarzali pozory solidarności, a tak naprawdę mimowolnie stawali się kolejną ścianą labiryntu, kolejnym trybikiem procesu...
To dwa przykłady małych, szalonych totalitaryzmów: mamy tego w literaturze bardzo wiele. Przede wszystkim to Orwell - w "Folwarku zwierzęcym" groteskowo prorokując o grozie stalinizmu, w "1984" zaś już bardziej abstrakcyjnie - budując państwo, które strach oparło na fikcji: nie trzeba toczyć wojny, by kontrolować naród strachem, wystarczy ich przekonać, że taka się toczy... U nas - "Mała Apokalipsa" Konwickiego mówi o takiej właśnie absurdalnej rzeczywistości - komunizm przetworzony przez sytuacje z teatru marionetek, podobne w obrazach do kina Piotra Szulkina...
Matka, Józef K., może także... ja? Nie możemy być pewni, czy aby już teraz nie żyjemy w obcym, absurdalnym świecie, otoczeniu, środowisku... A jeśli wydaje nam się, że jednak nie - uważajmy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy sen okaże się rzeczywistością.