Trzeci stycznia 1879 roku.
Zaczął się nowy rok, jest tuż po świętach Bożego Narodzenia i sylwestrze. Cały ten podniosły czas przebywałem wraz z moim ojcem w Gawronkach. Teraz znowu trzeba było wrócić do Klerykowa i do szkoły. Dziś pojawił się w mojej klasie nowy uczeń, który nazywa się Bernard Zygier. Ze względu na panujące warunki, tuż po wejściu do gimnazjum przeszukano skrupulatnie jego rzeczy i plecak. Szybko okazało się, że Zygier nie jest matematycznym geniuszem. Zdziwił mnie natomiast fakt, że tak szybko załatwił sobie zezwolenie na chodzenie na nieobowiązkowe zajęcia z języka polskiego prowadzone przez profesora Sztettera. Polonista zaintrygowany nową twarzą chciał sprawdzić poziom wiedzy i umiejętności nowego uczestnika swych zajęć, dlatego od razu nakazał mu przeczytanie fragmentu polskiego utworu, żeby następnie przełożył go na język obowiązujący- rosyjski. Bernard poradził sobie z ćwiczeniem bezbłędnie, zarówno profesor jak i reszta klasy była zaskoczona, takim wspaniałym odczytem i tłumaczeniem. Sztetter nie wiedział nawet, jak ma go ocenić a ja byłem pod wielkim wrażeniem humanistycznych zdolności naszego nowego kolegi.
To jednak nie był koniec przeżyć związanych z dzisiejszą lekcją języka polskiego. Bernard wciągnął Sztettera w dyskusję, w czasie, której opowiedział mu o swoim zafascynowaniu polskimi romantykami, zwłaszcza twórczością A. Mickiewicza a także działalnością Towarzystwa Filomatów i Filaretów. Powiedział także, że w czasie jego pobytu w Warszawie razem ze swoimi kolegami czytał potajemnie "Pana Tadeusza", "Dziady" i inne jego utwory. Chwilę potem Zygier zaczął bezbłędnie recytować po polsku "Redutę Ordona". Wszyscy spojrzeliśmy na nauczyciela, który wydawał się zaszokowany, ale i bardzo zdenerwowany. Wstał nawet by uciszyć chłopca, ale w końcu tego nie uczynił. Słuchając jego deklamacji wpatrywał się z niepokojem w zamknięte jak dotąd drzwi. Jeden z moich kolegów wstał i stanął na czatach, żeby nikt nie wszedł. Podszedłem bliżej do recytującego Bernarda, nie mogłem nadziwić się jego lekkości, płynności i dumie, z jaką wypowiadał strofy wiersza. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już gdzieś słyszałem ten utwór, że jego strofy brzmią znajomo. Wszyscy siedzieli jak zahipnotyzowani, panowała cisza, wszyscy słuchali tępo wpatrując się w "nowego". Słowa, które wypływały z jego ust drażniły mnie, wywoływały jakiś wewnętrzny gniew, ale i sprawiały dziwny ból. Nagle mnie olśniło. Na myśl przyszła mi opowieść myśliwego Nogi. Opowiadał on o jakimś polskim żołnierzu, partyzancie, który padł ofiarą moskala. Przypomniałem sobie widzianą kiedyś mogiłę, gdzie spoczywało ciało zamordowanego. Sytuacja mnie przerosła, poczułem w sobie wewnętrzny płacz, łkanie. Teraz z całych sił walczyłem ze sobą, by ukryć moje wzruszenie i płacz. Ale kiedy spojrzałem na nauczyciela, ukradkiem zauważyłem spływające mu po policzkach łzy. Prawdziwe łzy.
To przemieniło mnie wewnętrznie. Zapragnąłem poznać Polskę i to wszystko, co narodowe. Recytacja Bernarda przebudziła mnie z marazmu. Chciałem być taki jak on, wiedzieć tyle, co on. Postanowiłem się z nim zaprzyjaźnić.
Piętnasty kwietnia 1879 roku.
"Cóż to za pogoda"- pomyślałem. Przez całą noc nieustannie padał deszcz, słyszałem jego monotonny plusk. Rano również padało. Obudzony jego hałasem nie mogłem z powrotem zasnąć. Stwierdziłem, że walczenie z bezsennością jest bezsensowne i sięgnąłem po książki, by mądrze spożytkować wolny czas, jaki został mi do wyjścia do szkoły. W drodze do naszego gimnazjum wpadłem na Bernarda, który zaproponował mi spotkanie na górce. To mnie ucieszyło, bo dawno nie było naszych spotkań. W szkole powiedziałem jeszcze o popołudniowych planach Waleckiemu i Jędrzejowi. Myśl o zaplanowanym spotkaniu poprawiła mi humor, choć dzisiejsze zajęcia były wyjątkowo nieciekawe a ogólny kiepski nastrój pogarszała jeszcze brzydka aura za oknem. Dodatkowo jeszcze przytłaczały mnie moje dzisiejsze korepetycje, których się dużo nazbierało. Ale pocieszałem się, że o 21 godzinie od razu zrobi mi się lepiej. Już nie mogłem się tego doczekać, ta myśl rozpraszała całą moją uwagę. Po zakończeniu moich dodatkowych zajęć podziękowałem za kolację i szybko podążyłem do umówionego miejsca. Dochodząc do celu przyuważyłem sylwetkę profesora Maciejewskiego i bardzo się zaniepokoiłem, że śledzi poczynania naszego zebrania. Stałem chwilę obserwując jego zachowanie. Byłem zdenerwowany i zaniepokojony zaistniałą sytuacją. Maciejewski zbliżył się do budynku, w którym się zbieraliśmy i ostrożnie zaglądał przez okienko. Bałem się, wiedziałem, że ma nas w garści i możemy się z tego nie wywinąć a konsekwencje mogą być naprawdę straszne. Jednakże w pewnym momencie mój lęk ustąpił miejsce gniewowi przeciwko szpiegującemu nas nauczycielowi. Pod wpływem emocji wyszedłem z mojego ukrycia i uderzałem w postać dużymi, starannie ubijanymi śnieżkami z coraz większą mocą i celnością. Maciejewski stanął jak wryty. Przez chwile nie wiedział, co się dzieje. Nie mógł nadążyć z uchylaniem się przed naporem śniegowych kulek, wydawał tylko raz po raz jęki, które znaczyły, że bezbłędnie trafiałem w cel. Przez głowę przeszła mi wątpliwość, co do słuszności mojego działania, ale zaraz minęła i z całym impetem zacząłem wyzywać Maciejewskiego od nędznych kreatur, szpiegów, którzy zapragnęli zawładnąć życiem i emocjami polskich uczniów. Wystraszony mężczyzna zaczął uciekać, ale szybko zorientował się, że nie ma jak, gdyż ja stanąłem przy jedynej kładce znajdującej się nad kanałem. Chciał mnie nawet przekupić, za co otrzymał ode mnie kolejną serię uderzeń. W końcu zmęczony walką pozwoliłem mu iść. Kiedy wszedłem do środka naszego baraczku, moi kompani powitali mnie szczerym szacunkiem i radością.
Byłem z siebie dumny, udowodniłem im i sobie swoją polskość i gotowość poświęcenia się dla niej.