Rozdział 24

Zbliżała się pora deszczowa. Nastały upalne dni i dość chłodne noce. Na niebie pojawiły się nieliczne na razie chmury. Podróż na świeżym powietrzu nie sprawiała im trudności. Staś polował na liczne w tej okolicy ptactwo, nie groził im głód. Czasem stawali pod drzewami chlebowymi, z których Kali i Mea zrywali ogromne owoce, przypominające wyglądem melony. Staś żartował, że jest rycerzem Nel, a ona jego damą. Wspominali też z tęsknotą swoich ojców. Powoli niebo zaczynało się chmurzyć, często pojawiały się przelotne deszcze. Zatrzymali się na noc pod potężnym drzewem, którego konary stanowiły świetne zabezpieczenie przed deszczem. Staś i Kali przygotowali spory zapas drewna na noc, by ognisko nie zgasło. Zebrali się w blasku ognia i wesoło gawędzili. Nagle w nocnej ciszy usłyszeli ryk lwa. Przerażone konie pchały się na zeribę. Kolejne ryki uświadomiły im, że lwów jest więcej. Na dodatek zaczął padać ulewny deszcz, który gasił ognisko. Nie zgasło zupełnie tylko dlatego, że gałęzie drzewa chroniły je przed strugami wody. Burza wciąż się nasilała. Kali wdrapał się na drzewo. Na szczęście namiot Nel ukryty był za kopcem termitów i olbrzymim pniem. Gdy potężny wicher zerwał dach namiotu, a ognisko całkowicie zgasło, sytuacja stała się rozpaczliwa. Za radą Kalego wszyscy schronili się na drzewie i tam spędzili resztę nocy. Słyszeli straszliwe rżenie atakowanych przez lwy koni. Była to okropna i nieskończenie długa noc.