Rieux poprosił gościa, by usiadł przy biurku. Sam stanął za swoim fotelem. Byli rozdzieleni jedyną palącą się w pokoju lampą, która stała na biurku. – Wiem – powiedział Tarrou bez wstępów – że mogę mówić z panem wprost! Rieux zgodził się w milczeniu. – Za dwa tygodnie, czy za miesiąc nie przyda się pan już na nic, wypadki wezmą górę nad panem. – To prawda - rzekł Rieux. – Organizacja służby sanitarnej jest kiepska. Brak panu ludzi i czasu. Rieux znowu przyznał, że to prawda. – Dowiedziałem się, że prefektura8 zamierza stworzyć coś w rodzaju służby cywilnej, by ludzie zdrowi wzięli udział w ratowaniu miasta. – Pan jest dobrze poinformowany. Ale niezadowolenie jest wielkie i prefekt waha się. – Dlaczego nie pomyśli się o ochotnikach? – Zrobiono to już, ale z niewielkim skutkiem. – Tak, drogą oficjalną i nie bardzo wierząc w rezultaty. Tym ludziom brak wyobraźni. Nigdy nie są na wysokości zarazy, zaś środki, jakie wymyślają, są zaledwie na miarę kataru. Jeśli pozwolimy im działać, zginą, a my wraz z nimi. Rieux spojrzał na Tarrou. – A więc? - powiedział. – A więc mam plan organizacji ochotniczych oddziałów sanitarnych. Niech mnie pan upoważni, bym mógł się tym zająć, i zostawmy administrację na boku. Zresztą są i tak przeciążeni. Mam wszędzie trochę przyjaciół i od nich zaczniemy. Rzecz prosta, że sam wezmę w tym udział. – Ale ta praca może skończyć się śmiercią, pan wie o tym dobrze. W każdym razie muszę pana uprzedzić. Czy pan się dobrze zastanowił? Tarrou patrzył na niego szarymi i spokojnymi oczami. – Co pan myśli o kazaniu Paneloux, doktorze? Pytanie było postawione w sposób naturalny i Rieux odpowiedział na nie tak samo. – Zbyt długo przebywałem w szpitalach, by sympatyzować z ideą kolektywnej kary. – Jednak uważa pan, jak Paneloux, że swoje dobre strony, że otwiera oczy, że zmusza do myślenia. Doktor skinął niecierpliwie głową. – Jak wszystkie choroby na tym świecie. Ale to, co odnosi się do wszelkiego zła na tym świecie, odnosi się również do dżumy. Pozwala urosnąć niektórym. Kiedy się jednak widzi biedę i cierpienie, jakie przynosi, trzeba być szaleńcem, ślepcem lub łajdakiem, żeby się na nią zgodzić. Rieux ledwie dostrzegalnie podniósł głos. Ale Tarrou zrobił ruch ręką, jakby po to, żeby uspokoić. Uśmiechnął się. – Tak – powiedział Rieux, wzruszając ramionami. – Ale pan mi nie odpowiedział. Czy pan się zastanowił? Tarrou usiadł wygodniej w fotelu i zwrócił głowę w stronę światła. – Czy pan wierzy w Boga, doktorze? Pytanie znów było postawione w sposób naturalny. Tym razem jednak Rieux się zawahał. – Nie, ale cóż to znaczy? Jestem w ciemności i próbuję widzieć jasno. Już od dawna przestałem to uważać za oryginalne. – A więc – powiedział Tarrou. – Dlaczego okazuje pan tyle poświęcenia, jeśli nie wierzy pan w Boga? Może dzięki pańskiej odpowiedzi sam potrafię odpowiedzieć. Nie wychodząc z cienia, doktor odparł, że dał już odpowiedź, że gdyby wierzył we wszechmogącego Boga, przestałby leczyć ludzi, zostawiając Bogu tę troskę. – Ach – powiedział Tarrou – więc jest pan lekarzem dla idei? – Tak – rzekł - pan sobie powiada, że trzeba do tego pychy. Ale mam tylko tyle pychy, ile jest konieczne, niech mi pan wierzy. Nie wiem, co mnie czeka i co nastąpi po tym wszystkim. Na razie są chorzy i trzeba ich leczyć. Potem oni się zastanowią i ja także. Ale najpilniejszą sprawą jest ich leczyć. Bronię ich, jak mogę, oto wszystko.
Rozprawki (Język polski)
Odpowiedzi (0)